Tak bardzo się bałem. Myślałem, że słyszałem za sobą krzyk tatusia, wycie mamusi, ale to były tylko głodne zwierzęta. Biegłem przed siebie ile sił w łapkach, zostawiając za sobą w śniegu czerwone plamki, zupełnie jakbym był biedronką. Zahamowałem gwałtownie przed kamieniem, prawie na niego wpadając. Kojoty czy inne zwierzęta były tuż za mną. Schowałem się pod korzeniami dużego drzewa, kuląc się na końcu niewielkiej groty. Obserwowałem żółte ślepia drapieżników, szukających drogi do środka. Jeden z nich wsunął pysk między drewniane "pręty" i chwycił mnie za ogon. Z piskiem wyrwałem się, zostawiając kojotowi na pamiątkę swoje futro. Załkałem cichutko. To bolało, a w dodatku poprzednie rany jeszcze się nie zagoiły, więc na śnieg ponownie spłynęła krew. Strach sprawił, że leżałem tam sparaliżowany, gotowy na śmierć. Wtem usłyszałem warczenie, a następnie skomlenie prześladowców, którzy uciekli z podkulonymi ogonami. Spomiędzy łap zobaczyłem obcego wilka.
- Wychodź, mały. - Usłyszałem z tamtej strony. Nadal nie będąc pewnym zamiarów mojego wybawiciela, pokręciłem jedynie łebkiem i zadrżałem.
< Ktosiu?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz