Rozpętał się chaos w najczystszej postaci. Trudno mi nawet opisać wszystkie zjawiska, które nakładając się jedno na drugie, miotały leśną polaną, na której się znajdowałyśmy. W jednej chwili ptaki śpiewały, a kwiaty kwitły, a w następnej ziemia jakby rozpękła się, odsłaniając parzący mnie w łapy żar i wypuszczając na świat ostre podmuchy wiatru, który jednocześnie był nieznośnie gorący i lodowaty.
- Blame, co się do cholery dzieje?! - wrzasnelam, starając się przekrzyczeć szalejącą dookoła nawałnice, Blame wyglądała jednak na pogrążoną w osobliwym transie, oczy zasnute miała ognistą mgłą, szeptała coś w nieznanym mi języku, który nie brzmiał jak nic, co do tej pory słyszałam. Wiedziałam, ze nieważne jak głośno będę do niej krzyczeć, ona i tak nie usłyszy.
Ale i tak krzyczałam, ile sił w płucach, gdy palące podmuchy bawiły się moim futrem, wciskały do łzawiących oczu. Gdzieś w głębi piersi narastał histeryczny śmiech. To nie mogło się dziać naprawdę, to tylko jakiś chory sen, który za moment się skończy. Piekło nie istniało, a nawet jeśli to czemu miałoby znajdować się na tej uroczej, leśnej polanie. Poczucie nierealności sytuacji paliło mnie jeszcze bardziej niż żarzący grunt. To się nie działo, to po prostu nie mogło się dziać.
Blame cała wręcz płonęła, ognista bariera otaczała ją z każdej strony, podczas gdy z jej pyska ulatywały ostatnie tony nieznanego języka. Gdy wreszcie umilkła, wszystko na moment jakby ucichło, zatrzymało się, jakby świat wstrzymywał oddech, czekając na to, co ma się za chwile wydarzyć. Podniosłam się z ziemi, nawet nie zarejestrowałam, kiedy upadłam. Nie potrzebnie. Bo w tej chwili ziemia rozpękła się na dobre i obydwie spadłyśmy w bezdenną paszcze. Zamknęłam oczy, myśląc tylko o tym, jak bardzo nie chce umierać. Nie tu, nie teraz, nie w ten sposób. Nie chciałam umierać, nie znalazłszy najpierw swojego miejsca na ziemi, nie zaznawszy smaku miłości, smaku starości. Nie zaznawszy tak naprawdę życia.
Poczułam otaczające mnie z każdej strony parzące uczucie jakby jednoczenie chłodu i gorąca. Uchyliłam powieki, zastanawiając się, czy to dotyk śmierci, która chwyciła mnie właśnie w swoje objęcia. Ujrzałam Blame, która wciąż promieniejąc szeptała coś do siebie pod nosem. Wygladała na wściekłą, ale niekoniecznie zdumioną całą sytuacją. Rownież poczułam wsciekłość, wsciekłość na Blame za to, ze mnie w to wciągnęła. Ze sprawiła, ze obydwie znalazłyśmy się... Gdzie właściwie?
Rozejrzałam się, trudno opisać, co dokładnie ujrzałam. Kłębiące się masy ciemności, przybierające najróżniejsze formy, kałuże czegoś, co wyglądało jak płynny ogień, ostre, wyrastające z ziemi sople, cienie bez właścicieli, snujące się bez celu. Do moich uszu odleciało coś, co brzmiało jak jęki torturowanego wilka, albo potępianej duszy. Albo czegoś jeszcze gorszego. Trudno było mi określić, gdzie dół a gdzie góra. Całe to miejsce przytłaczało mnie, paraliżowało, dezorientowało.
- Blame... - wyszeptalam. Mój głos brzmiał strasznie wątle i cicho. - Gdzie my... Do cholery... Jesteśmy?
Blame spojrzała w moją stronę. Jej pysk nie wyrażał zupełnie żadnych emocji.
- I tak mi nie uwierzysz.
<Blaaaame? XD>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz