Powoli zaczynałem się przyzwyczajać do życia w watasze. Nie żebym nie umiał żyć w grupie i nigdy nie był w żadnej, ale nowe towarzystwo, nowe tereny i wszystkie te sprawy. Shu i Alaris pokazali mi już większość terenów, wytłumaczyli większość zasad (zasada numer 1 brzmiała: nie zbliżaj się do wilków, które wyglądają jakby chciały cię zjeść) i znalazłem nawet własną jaskinię, którą i tak muszę dzielić z niejakim Alonem, ale hej, w towarzystwie zawsze jest raźniej.
Tak więc, jedyne, co mi zostało do zrobienia, to socjalizacja z pozostałymi, coby każdy był w stanie rozpoznać moją szczęśliwą mordkę w razie co. Co będzie, jeśli wybuchnie jakaś wojna i wilki z mojej własnej watahy będą próbowały mnie zaatakować, bo mnie nie znają??? Muszę koniecznie zapobiec takiej ewentualności! Jestem zbyt młody, żeby umierać! Przecież jeszcze nie spłodziłem domu, nie posadziłem syna i nie wybudowałem drzewa! Czy jakoś tak.
Problem miałem taki, że z jakiś powodów dość trudno mi było kogokolwiek wyhaczyć. Zawsze wszystkie wilki widywałem w parach/grupach i jakoś średnio mi się uśmiechało podbijać do trzech osobników na raz, albo wcale nikogo nie widziałem. No ej, ja rozumiem, że początek jesieni i na dworze jest albo zimno jak cholewka, albo jeszcze goręcej, i nie chce się wychodzić samemu, ale błagam no. Słonko przygrzewa, ptaszki śpiewają, wietrzyk wieje, wiewiórki skaczą po drzewkach - idealna pogoda na zawieranie nowych znajomości!
Od rana zdążyłem zwiedzić już prawie cały teren watahy; tereny łowieckie, Kryształową Jaskinię, plażę, jakiś mały lasek, gdzie wszędzie na ziemi leżały różowe płatki i nawet odważałem się pozaglądać sporadycznie do czyiś jaskiń (szczęście w nieszczęściu, że wszystkie puste, byłoby niezręcznie nachodzić domy nieznajomych). W końcu, kiedy znudziłem się też kręceniem dookoła wodopoju, ruszyłem w górę rzeczki, która do niego wpadała, bo może ktoś akurat będzie łowił, kapał się albo odprawiał inne czary.
Na początku droga była dość spokojna, a potem zaczynało robić się coraz bardziej stromo, rzeka powoli zwężała się, ale wydawała się bardziej porywista. Drzew było coraz mniej, za to więcej skał i kamieni. W końcu, teraz już bardziej górski strumyk niż rzeka, doprowadził mnie do podnóży Skalistych Gór.
Huh.
No, tutaj na 100% kogoś spotkasz, Achilles, świetne miejsce na poszukiwanie kogokolwiek. Ale hej, jak już zwiedzać, to czemu by nie zwiedzić wszystkiego? Co jeśli kiedyś będę musiał się dostać gdzieś przez te góry i nie będę umiał znaleźć drogi? A nuż przygoda czeka tuż za rogiem!
Z takim optymistycznym nastawieniem, zacząłem wspinać się na jedną z gór, która wydawała się najmniej stroma. Bez jakiegoś większego problemu udało mi się wejść na jakąś półkę skalną, która ciągnęła się wzdłuż gór jakby była jakimś naturalnym szlakiem. Biegła raczej w górę, co jakiś czas się zwężała, poszerzała, w niektórych miejscach była popękana i musiałem ryzykować skakanie na jej drugi koniec. Damn, chyba napiszę w CV, że uprawiam sporty ekstremalne, bo co się strachu najadałem, to moje. Ale nie szło mi aż tak źle, jak na kogoś, kto nic nie potrafi.
No iiii wykrakałem.
Dokładnie w momencie, w którym pomyślałem „o hej, może jednak nie umrę!”, los postanowił pokazać mi środkowy palec prosto w pysk i zawalić kawałek ścieżki tuż pod moimi łapami.
Zsunąłem się razem z kamieniami w dół góry, w porę przyczepiając się pazurami do ściany, żeby jakoś spowolnić upadek. Zatrzymałem się tylnymi łapami na jakiejś naprawdę malutkiej półce skalnej i zostałem tak, przytulony do boku góry, mając oparcie tylko w tylnych łapach. Byłem w 1/4 drogi na dół; nade mną i po bokach była praktycznie płaska ściana, po której na pewno nie udałoby mi się wspiąć, a pode mną reszta stromej góry, ostre kamienie, a na samym dole dolina z naprawdę porywistą rzeką (i jeszcze większą ilością ostrych kamieni). Gdybym ruszył w którąkolwiek stronę, wziąłbym i umarł.
Serce waliło mi jak jeszcze nigdy. Kurżeszmać, Achilles, zachciało ci się góry zwiedzać, co? Zdechniesz i nikt ci nawet pogrzebu nie zrobi.
Ruszyłem nieśmiało prawą tylną łapą, próbując stanąć bardziej stabilnie na półeczce skalnej, ale zaskutkowało to tylko tym, że ta bardziej się skruszyła. Na dźwięk kamieni, spadających w dół doliny, wstrzymałem oddech.
- Um.. – nad czym ja się teraz niby zastanawiam? – Pomocy?
Oh, Achillesie, jakiś ty mądry i pomysłowy! Wołasz o pomoc! Na pewno ktoś cię usłyszy! Chociaż może bardziej pytasz o pomoc?
- Pomocy! – zawołałem już bardziej pewnie, patrząc z nadzieją w górę. Błagam, niech ktoś będzie akurat tędy przechodził. – Pomocy, jestem na dole!!!
Echo mojego głosu odbijało się od ścian i wracało do moich uszu, sprawiając, że całe moje ciało przechodziły dreszcze. Brzmiałem na naprawdę przerażonego. I BYŁEM naprawdę przerażony.
Wydarłem się jeszcze parę razy takimi tekstami jak „ratunku”, „czy ktokolwiek tu jest?”, „halo”, „błagam niech ktoś tu przyjdzie” itp. itd. Standardzik. Pomoc niestety nie nadchodziła. Bo czemu niby by miała? Czy ktokolwiek chodzi tymi górami w ogóle?????
Traciłem już nadzieję. Zacząłem więc użalać się nad sobą na głos, bo kto mi zabroni?
- Zostanę tu na tej górze, dopóki nie opadnę z sił i nie utopię się w górskiej rzece, o ile wcześniej nie nabiję się na żadne kamienne kolce. To mój koniec, moje ostatnie chwile, a nawet testamentu nie spisałem, nie wybrałem ostatniego posiłku, nie znalazłem męża!
- Jak ty się tam w ogóle znalazłeś? – ktoś mi przerwał. Przez kijowy górski rezonans nie byłem w stanie stwierdzić czy głos należał do basiora, wadery czy kogoś niezdecydowanego. W górze ujrzałem tylko zarys czyjejś sylwetki, gdyż albowiem ponieważ, moje oczy pełne były dramatycznych łez.
- Naprawdę śmieszna historia, o ile przeżyję to może ci nawet opowiem – odpowiedziałem drżącym głosem, próbując wykrzesać z siebie na tyle optymizmu, żeby się tu zaraz nie popłakać ze strachu. – Ale żeby ją poznać, musisz mi pomóc wejść na górę. Nie jestem zbyt dobry w ratowaniu własnego tyłka.
Pozostaje tylko się modlić żeby to był wilk z mojej watahy..
<Ktoś coś? Achilles w opresji czeka na ratunek>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz